Komentarze: 0
rzepraszam, muszę wyjść do toalety. Niech pan zaczeka. ........................................................................................
- Przepraszam, że tak długo. Dziękuję, że pan zaczekał.
- Jakoś pan posmutniał.
- Wie pan, jak siedziałem w toalecie...
- Znaczy, na kiblu pan siedział ?
- No tak, jakoś się tak zamyśliłem i przypomniałem sobie młode lata. Swoje marzenia... swoje pasje.
- Chciał pan zostać człowiekiem wiedzy?
- Tak. Kiedyś przeczytałem książkę o łuczniku zen. Byłem zafascynowany jego perfekcją. Trafiał do celu z zawiązanymi oczami. Nigdy nie chybiał. Któregoś wieczoru wziąłem nóż kuchenny i poszedłem do parku, żeby wyciąć gałąź cisu. Cis jest bardzo elastyczny. Wcześniej przez kilka dni spacerowałem w poszukiwaniu odpowiedniego krzewu.
- Nóż chyba nie był odpowiednim narzędziem?
- Tak, nie udało mi się, tylko się pokaleczyłem. Było ciemno. Ale następnego dnia wziąłem piłkę do drewna. Piłowanie miało jednak tę wadę, że było hałaśliwe. Odciąłem gałąź, jednak w oddali usłyszałem szczekanie psa. Przeraziłem się jak cholera i zacząłem biec w kierunku płotu. Pies chyba mnie ścigał, bo ujadanie było coraz bliższe. Serce łomotało mi w piersiach...
- Jak kowalski młot.
- Tak, przerzuciłem gałąź przez płot, a potem przerzuciłem swoje ciało. Sam nie wiem, jak to wtedy zrobiłem. Nigdy nie umiałem przeskakiwać przez płoty. Chodziłem wtedy do liceum. Po lekcjach szybko wracałem do domu, brałem gałąź, harcerską finkę, siadałem na balkonie i strugałem. Zajęło mi to cztery dni. Kurczę, pamiętam wszystko tak dokładnie, jakby to było wczoraj. A jeszcze przed paroma minutami zupełnie o tym nie pamiętałem.
- Nic nie zostaje zapomniane.
- Potem jeszcze go szlifowałem szkłem i papierem ściernym. Drewno zapuściłem woskiem pszczelim, rozpuszczonym w terpentynie. Popełniłem jeden błąd. Drewno było mokre i szybko wysychając zaczęło pękać. W sklepie powroźniczym kupiłem całą szpulę szewskiej dratwy. I tą dratwą obwiązałem łuk na końcach i w środku ciasno i mocno, raz przy razie, żeby powstrzymać pękanie. Teraz byłem zadowolony. To było to.
- A cięciwę z czego pan zrobił? - Ze sznurka.
- Ze struny od kontrabasu byłaby lepsza.
- Możliwe.
- A strzały?
- Strzały dostałem kiedyś od kolegi. Długo leżały bezużyteczne w szufladzie, pod stertą starych książek i zeszytów. Hę, nawet to pamiętam.
- To był błąd. Powinien pan sam zrobić strzały. Z twardego drewna, żeby mógł je pan dobrze zaostrzyć, i żeby się nie złamały. Jeszcze lepiej, gdybyś dorobił groty, ale nie żelazne... mosiężne. Mosiądz jest ciepły. Albo z brązu- brąz...nie, brąz jest za miękki. Ja zrobiłbym, na twoim miejscu kamienne groty. Poszukałbym odpowiedniego kamyka...
- “Odpowiedni”- to mi nic nie mówi.
- Czarny, błyszczący, ciężki i podłużny
- widziałem takich wiele w rzecznym piasku, który przywozili na budowy, do zapraw i betonów. Trzeba by go wyprofilować, pocierając o inny, większy kamień i zwilżając wodą. Woda nie powinna być z kranu ale ze strumienia, kałuży lub zaczerpnięta ze starej dziupli zaraz po deszczu... zależnie od...
- Akurat wtedy nie padało.
- To trzeba było zaczekać. Gałąź pozostawić w korze, żeby wyschła i nie popękała. Gdyby strzały były bez grotów, to musiałbyś je wyważyć obwiązując przednią część miedzianym drutem.
- Za bardzo mi się spieszyło, żeby się bawić w takie rzeczy.
- Nic nie rozumiesz. W pewnych sprawach pośpiech oznacza koniec. Szlifując kamienny grot, dostroiłbyś się do wibracji pierwotnych myśliwych. Dla nich polowanie nie było zabawą, lecz walką o życie. Chybiony strzał oznaczał głód, albo śmierć z ręki wroga. Strzała z takim grotem miała by w sobie dzikość i instynkt pierwotnego myśliwego. Gdybyś w deszczowy dzień, spojrzał na niego sercem, mógłbyś zobaczyć na nim krew. A gdybyś poczuł jego ciężar w brzuchu, mógłbyś trafiać w cel nie widząc go.
- A dlaczego nie żelazny?
- Zbyt wiele złych rzeczy, zrobionych było z żelaza... gilotyna, kajdany, drut kolczasty...
- Ale również samurajskie miecze.
- Właśnie. Doskonałe narzędzie zbrodni, w rękach głupich niewolników, zimnych jak klingi ich mieczy, którzy swoją wolę oddali w ręce próżnych, chciwych, zidiociałych i okrutnych władców.
- Nigdy nie myślałem o tym, w ten sposób.
- To nieważne. Żelazo jest skażone. Oczywiście można by je odkazić...
- Jak?
- Trzeba by je pokochać, ale ja nie potrafię... Na lotki mógłbyś użyć gołębich piór. Dzięki nim strzały zyskały by chyżość. Ale lepsze byłyby pióra jastrzębia albo sowy. Jastrząb to złość i nieposłuszeństwo. Te cechy pozwalają oprzeć się siłom rozsądku, rozumianego jako przeciwieństwo wiary w siłę marzeń. Sowa albo puchacz, to cierpliwość i skupienie... Tak, lotki z sowich piór byłyby dla ciebie najlepsze. - A dlaczego nie orle.
- A skąd tu weźmiesz orle pióra? Musiałbyś pojechać w góry i też nie wiadomo, czy byś znalazł. Przez to mógłbyś nigdy nie skończyć.
- Mógłbym ukraść z wystawy przyrodniczej. Było tam kilka wypchanych orłów.
- Coś ty, to musi być pióro, które znajdziesz na ziemi. Zgubione przez żywego ptaka. - W ZOO są orły.
- Żartujesz! Ptak musi być wolny i zgubić pióro w locie. Owszem mógłbyś podnieść takie pióro, ale musiałbyś uwolnić ptaka z klatki, żeby cząstka jego mocy przeszła na twoją praktykę. W przeciwnym razie sprowadziłbyś na siebie nieszczęście. A przecież nie miałeś tyle odwagi, żeby wypuścić orły z klatki. Teraz zresztą masz jej jeszcze mniej.
- Tamte strzały miały lotki z plastiku.
- Domyśliłem się od razu. Przegrał pan, zanim pan zaczął. Może pan nie mówić, co było dalej.
- Zajęty robieniem łuku, nie miałem czasu, ani głowy, żeby przygotować się do klasówek z matmy i polaka. Dostałem dwie lufy i groziła mi poprawka z matmy. Matka była wściekła, wzięła łuk i z całej siły walnęła nim w podłogę. Był sprężysty, odbił się, wyrwał z jej ręki i cięciwa przejechała matce po czole, zostawiając podłużne oparzenie. Jak się dobrze przyjrzeć, to jeszcze dzisiaj widać ślad. Krzyknęła, wtedy przyszedł ojciec i nogą złamał łuk.
- I co pan wtedy zrobił?
- Czułem się winny. Zacząłem się uczyć.
- Powinien pan zrobić nowy łuk i zacząć ćwiczyć. Los dał panu wielką szansę, ale jej pan nie zauważył. Patrząc w cel, mógł pan zawsze widzieć serce ojca. Bunt, upokorzenie i bezsilność mogły się stać, źródłem pańskiej wytrwałości. Pewnego dnia, napinając cięciwę, poczułby pan pewność, że strzała trafi w cel. Stałby pan tak, nie wiem jak długo i spłynęła by na pana myśl, że może pan tak stać bez końca. I wtedy powoli zwolnił by pan cięciwę nie wypuszczając strzały i poszedł do domu. Tam ojciec przeprosił by pana, a wtedy sam złamał by pan łuk.
- Ani ojciec, ani matka, nigdy mnie za nic nie przeprosili